Mężobrak, czyli niby wolna chata...
Wspomniałam już, że męż mój osobisty wybył na mini rajd z kolegami. Niby ok, i myślałam nawet, że będzie fajnie (wybacz mężu:P), jednakże nie było. Najpierw chciałam zrobić ekstremalną metamorfozę i posprzątać dom na błysk. Ale szczerze... odechciało mi się przy wczorajszych upałach. Stwierdziłam, że się porelaksuję z Marią i tak też zaplanowawszy, wzięłam nasz super izo-kocyk piknikowy i poszłyśmy na trawę. Nawet odważnie stwierdziłam, że poszydełkuję i ukończę w końcu ten koc co go robię od pobytu w szpitalu, gdy rodziłam pannę M. No i tak całe pół godziny chilloutu, bo jako opuszczona samotna matka, musiałam lecieć Mani obiad gotować itd itp.
Myślę sobie później - poodkurzam. Dupa blada. Najpierw godzinę latałam z łapką na muchy i wybijałam to tałatajstwo całe, uroki życia na wsi... Trupem usiana ma podłoga była i beż jej kafelków gdzieś znikł był pod czarnymi uskrzydlonymi ciałkami moich ofiar. Odkurzyć musiałam, a dziś znów to samo.
Jednakże wieczorem, jakąś godzinkę przed położeniem Mani spać, zawsze dostaję pałera ogródkowego. Temperatura jest już wtedy ok i da się coś porobić. Wczoraj zrobiłam drugie schodki tarasowe. Wymagają jeszcze poprawek, no i myślałam, że mam więcej żwiru. Ale i tak jest lepiej niż było.
Snuję się ja po tym domu, niby coś tam robię, ale snuję się bez celu... Mężu mój wracaj, bo bez Ciebie jakoś takoś dziwnie.
A teraz fotorelacja:
Szydełkujemy z Marią (dodam, że Maria jest w mojej sukni, znaczy kiedyś ja w niej chodziłam w jej wieku)
Ów schody mego wykonu:
Pięknie kwitnące rudbekie:
Marycha wpatrzona w papużki:
Nasturcja:
Lawenda na tle tomów Darwina:
No i Ferajna:
0 komentarze:
Prześlij komentarz